Kiedy zaczynasz zmianę, zaczynasz realizować swoje marzenia, zazwyczaj skupiasz sie na pozytywach. I dobrze. One dają zapał, dają paliwo do przemierzania drogi.
Mało jednak mówimy o porażkach.
A zatem powiem jedno. Bez względu na to czy zaczynasz swój biznes, jako zespół nowy projekt czy po prostu nowa pasje i cokolwiek co czujesz, ze jest naprawdę wartościowe a może nawet duże, przygotuj sie na porażkę. Przygotuj sie na to, ze byc może nie uda Ci sie za pierwszym razem, może nawet nie za dziesiątym. Przygotuj sie na to, ze będziesz mierzyć sie z ogromnym poczuciem odrzucenia i całkowita utrata wiary i siły we własne możliwości.
Ja jestem niepoprawna optymistka i marzycielka. I wierze mocno w swoje marzenia. Życie jednak nauczyło mnie ogromnej pokory i zaufania, ze wszystko naprawdę dzieje sie zawsze właściwie. Nawet jeśli nie tak, jak ja sobie to wymyśliłam i zaplanowałam. Życie to tez ja, ale w innym wymiarze. W wymiarze poza moim umysłem i Chceniem.
Zmierzyłam sie z własna ogromna porażka, tak na nią patrzyłam przez długi czas i nie mogłam jej puścić. Mój wyjazd do innego kraju, rozpoczęcie tam firmy, gdzie nic mi sie nie powiodło biznesowo, totalnie rzuciło mnie na kolana i pozbawiło wiary we własna moc sprawcza. Czułam ogromny wstyd, niemoc, poczucie winy i masę innych nieprzyjemnych rzeczy. Jeszcze jakiś czas po powrocie do kraju czułam to wszystko, porażka siedziała mi na plecach. Jak takie widmo i duch, który szuka spokoju zamiast kręcić sie wsród żywych.
Wreszcie stwierdziłam, ze potrzebuje aby ktoś pomógł mi sie z tej porażki podnieść. Mądry i empatyczny terapeuta trafił w punkt. Słowa: „Ja zawsze bylam prymuska, zawsze mi sie wszystko udawało. A tym razem nie wyszło.” I dalej jeszcze kilka zdań popłynęło. Poczułam to mocno w ciele, najpierw sie zasmialam, bo wiedziałam, ze to prawda. Poczułam to w ciele tak mocno, ze zrozumiałam to na jakimś głębokim poziomie, z innej perspektywy. Juz wydawało mi sie, ze kocham siebie ze wszystkim, z całym swoim bagażem i niedoskonałością, z decyzjami z przeszłości. Doświadczyłam kochania siebie kiedy nic nie robię, kiedy nie pracuje, kiedy po prostu jestem, właśnie wtedy kiedy odeszłam z pracy, wyjechałam w nieznane, do obcego kraju, na daleka wyspę. Kiedy codziennie rano wstawałam bez żadnego planu i kiedy po prostu decydowałam co chce zrobić danego dnia, co mi sprawi przyjemność i dzięki temu odkrywając kim jestem, czego potrzebuje, czego chce. Rozprawiałam sie wtedy z demonami, które mówiły mi, ze „przecież nic nie robię, trzeba cos robić”, były strasznie upierdliwe i okrutne. Ale wtedy siadalam z nimi do stołu, czasem tez po rozmowach z przyjaciółmi przez telefon i mowilam, ze przecież właśnie tego chciałam. Chciałam doświadczyć nicnierobienia. Mowilam sobie od jakiegoś czasu, ze chcialam co najmniej pol roku nic nie robić, nie pracować, nic nie musieć. I po jakimś czasie rozkochałam sie w tym stanie i w tym uczuciu. W zasadzie nie pracowałam przez 1,5 roku. I nawet po roku, pamiętając te demony, które tak mnie wtedy straszyły, śmiałam sie z tego, ze tak sie dawałam w to wciągać, ze juz rok nie pracuje i to jest wspaniale uczucie, tak nic nie musieć.
Ale przyszedł tez i czas, ze zaczęła sie rodzic we mnie potrzeba „robienia”, kreowania, tworzenia. Z jednej strony ona sie juz we mnie rodziła naturalnie, z potrzeby dzielenia sie z innymi tym co umiem, co lubię, czym sie pasjonuje a z drugiej moje oszczędności stopniały niczym pierwszy snieg. Wtedy podjelam decyzje o założeniu firmy, przecież w sumie właśnie tym chcialam sie zajmować, czyli rozwojem i doradztwem. To mój konik, także na pewno będzie Ok. Duzo czytałam i słuchałam materiałów innych osób, bylam zmotywowana i pełna wiary. Czułam potencjał tego co chce robić i tego kim jestem.
I tak parłam przez rok, nic nie szło, klientów ultra mało, w końcu dwie współprace z biznesem i to u znajomych, które jakoś wyciągnęły mnie z dołka finansowego. Ale to było krótkoterminowe, na jakiś czas. I co dalej? To pytanie i strach przed kolejnymi problemami finansowymi tak mnie paraliżowało, ze poddałam sie zupełnie i poprosiłam, żeby przyszło do mnie najlepsze rozwiązanie. I przyszła praca, ta, z której odeszłam. Wiedziałam, ze to znak aby wracać. I tak zrobiłam. To była właściwa decyzja i najlepsza na ten moment.
Jednak cos mnie ciagle prześladowało. To było to uczucie porazki. Wiedziałam, ze chce je zamknąć, zostawić za sobą. Nauczyłam sie ogromnie duzo dzięki całemu doświadczeniu.
Nauczyłam sie jeszcze więcej o….milości. O tym, ze łatwo kochać siebie i innych za odwagę, za sprawczosc, za działanie, za sukcesy, wyglad, status, pieniądze. Owszem, nauczyłam sie kochać siebie za nic nierobienie, za bycie, za otulanie sie opieka i dbanie o własne ciało, emocje, dusze, o siebie w pierwszej kolejności, tak zdrowo. Ale nikt nie przygotował mnie na kolejny etap, na porażkę, na stratę, na długi, na wstyd, poczucie winy w wychodzeniu po swoje. Wiec przyszedł ten moment kiedy to mocno poczułam i zrozumiałam, ze czas nauczyc sie rownież kochać siebie z porażka, z brakiem sprawczości, z niemocą, w ograniczonym wpływem na sytuację. Ze wszystko, absolutnie wszystko zawsze jest droga milosci. Kochania siebie bezwarunkowo. Ze wszystkim. Szczególnie z tym, czego tak bardzo nie chcemy w sobie kochać. Czymś małym, delikatnym, wrażliwym. Naszym wewnętrznym dzieckiem, które sie boi, jest czasem słabe, nie wie co ma robić, czuje sie przytłoczone, zawstydzone, bezradne.
Często boimy sie tego, ze jak damy przyzwolenie na słabość, to tak juz zostanie, ze pozostanie słabi i w niemocy. Ze jak powiemy sobie, ze rownież jesteśmy mali i wrażliwi, to tylko tacy będziemy. Ale to nieprawda. Paradoks polega na tym, ze to dodaje nam mocy, mocy milosci. Objęcia i zaakceptowania wszystkiego co w nas. Ze możemy doświadczać słabości, zmęczenia, bezsilności. Jestesmy wielowymiarowi, jest w nas wszystko. To są cząstki nas. Ta małość, ta słabość, ta wrazliwosc, to tez są cząstki nas. Obok mocy sprawczej, odwagi, osiągania.
To tez jesteś Ty, to tez jestem Ja. To tez jesteśmy My.
W życiu i w biznesie, wszędzie.
Porazka nie jest po to aby odciąć nam skrzydła. Porazka nie jest koncem. Wszystko jest nauka i doświadczeniem i zawsze czemuś służy. Życie płynie dalej.
Tak silnie zakorzeniony w nas program zasługiwania na miłość poprzez osiąganie, bycie grzeczna/ grzecznym, czyli posłusznym, podporządkowywanie sie woli innym aby zasłużyć na miłość (uznanie, szacunek, podziw) jest niesamowicie destrukcyjny. A tak naprawdę nie pochodzi z miłości, tylko z jej braku, z odczuwania braku miłości, bo jak nie robię, nie osiągam, to nie kocham siebie i nie jestem kochany. Czyli, ze muszę więcej, lepiej, bardziej. I to koło sie kreci, pętla sie zaciska, a często wreszcie pęka…
Jedni mogą powiedzieć, ze „co Cię nie zabije, to Cię wzmocni”. Może i tez. Ja tez tak kiedyś mowilam. To dość mocne i niestety może być destrukcyjne. Dzisiaj jednak powiem, ze „Próbuj, przerwacaj się, wstawaj i idź dalej, wyciągaj wnioski, ucz się, nawiguj i nie poddawaj”. To jest życie. To jest miłość.
Z miłością,
Marta